Po drugim, słabym sezonie Daredevila, po okropnym Age of Ultron, wreszcie po tragicznym Suicide Squad obiecałam sobie, że przestanę oglądać komiksowe adaptacje. Nie czytam komiksów, superbohaterowie - oprócz Batmana - zupełnie mnie nie interesują. A potem pojawił się on - Luke Cage, społecznie zaangażowany serial. Obiecywał normalność, brak majtek na spodniach i tak zwany hjuman tacz.
Przybyłam, zobaczyłam, zastanowiłam się. I dalej nie wiem, czy te kilkanaście godzin to fajna rozrywa, czy stracony czas.
To nie będzie recenzja, bo w głowie jeszcze ciągle nie ułożyła mi się opinia na temat najnowszej superbohaterskiej produkcji Netflixa. Są tylko strzępki ocen, rzeczy które wyszły i te, które wręcz przeciwnie.
UWAGA! Choć chciałabym inaczej, to w tekście mogą pojawić się ćwierćspoilery, półspoilery a nawet tłuste, dorodne, dorosłe spoileryska. Jeśli nie oglądałeś/aś serialu, czytasz na własną odpowiedzialność!
Co wyszło...
Miasto, o które wreszcie warto walczyć
Jestem komiksowym laikiem, przyznaję. Świat superbohaterów znam tylko z ekranu. Dlatego w duchu: Nie znam się, ale się wypowiem, stwierdzam z pełnym przekonaniem, że motywacje głównych bohaterów zaczynają się i kończą na walce o własne miasto. Nie wiem, czy jest tak naprawdę, czy to tylko skrzywienie po Arrow aka You have failed this city.
Problem w tym, że superbohaterowie walczą o miejsca papierowe, bez wyrazu, umowne. Kto faktycznie zapłakał nad Sokovią, ręka w górę? Nawet daredevilowe Hell's Kitchen mogłoby być dowolną dzielnicą dowolnego amerykańskiego miasta. To tylko dekoracje, przestrzenie w których grają aktorzy.
Czarny Harlem z Luke'a Cage'a jest inny. Żywy. Ciekawy. Akcja koncentruje się w konkretnych miejscach, z własną historią, mieszkańcami czy pracownikami. Harlem's Paradise, zakład fryzjerski Popa i ulice przed nim - to przestrzenie, które żyją, przestrzenie pełne ludzi. No właśnie. W drugoplanowej roli mistrzowsko gra tu tzw. "ulica" - dilerzy, drobni złodziejaszkowie, cwaniaki, ale młodzi ludzie "poza systemem".
Nic dziwnego, że gdy Luke Cage zostaje, by walczyć o Harlem, to jego deklaracja nie brzmi sztucznie. To miejsce zasługuje, by go bronić.
Jazz, dobre jedzenie i czysty geniusz, który przenika ulicę
Mniej więcej tymi słowami Mariah Dillard określa Harlem, gdy dziennikarze pytają ją czym dla niej jest ta dzielnica. A bardziej ogólnie - chodzi o klimat. A tego serialowi nie brakuje.
Przynajmniej 70% klimatu to muzyka. W Harlem's Paradise, jednym z głównych miejsc akcji, króluje jazz, blues, soul i rap. "Ulica" układa pochwalne rymy na cześć Luke'a Cage'a, a standardy "czarnej" muzyki płyną wprost z płyt gramofonowych.
Genialnym posunięciem było przeniesienie sporej części akcji do klubu muzycznego Cottonmoutha. Dzięki temu w niemal każdym odcinku na scenie staje inny czarnoskóry artysta, a jego muzyka splata się z najważniejszymi scenami odcinka.
Ale klimat to też ciemne pomieszczenia klubu, noc rozświetlona światłami wielkiego miasta, niby przypadkowo spotkany członek Wu Tang Clan. To rozmowy o koszykówce, ruchu czarnoskórych i pisarzach, których nie mamy prawa znać. Choćby i dla tego warto obejrzeć ten serial.
Dojrzałe kobiety w roli innej niż statecznych matek
Misty Knight już w pierwszym odcinku słyszy, że nie jest najmłodsza. Marie Dillard to stateczna pani radna, która nie waha się flirtować z dużo młodszymi od siebie mężczyznami i której asystent najwyraźniej też miałby na nią ochotę. Obie są ważnymi postaciami dla serialu, pełnokrwistymi, o wyrazistych charakterach.
To przykre, że w tych czasach dobre i mocne role kobiet po 30-stce ciągle są czymś wartym wspomnienia, a nie normą. Ale nie narzekam - biorę co dają. O ileż to lepsze od młodych, pięknych i doskonale uczesanych serialowych ozdóbek w amerykańskich produkcjach. Znudziłam się już pisząc to zdanie.
...a co nie bardzo.
Dialogi pisane na kolanie
Nie oczekuję od serialu o czarnoskórym Supermanie ekwilibrystyki słownej. Ale chciałabym, by rozmowy brzmiały jak rozmowy. Nie jak niepowiązane ze sobą zdania, frazesy rzucane w przestrzeń. Niestety, tak w serialu kilka razy się dzieje: w zasadzie za każdym razem gdy stroną rozmowy jest Shades, czasem też gdy o życiu, wszechświecie i całej reszcie rozmawiają Mariah i Cottonmouth.
Początkowo myślałam, że to wina tłumacza, ale gdy wsłuchałam się lepiej w angielskie dialogi, okazało się, że oni naprawdę tak mówią. Trochę, jakby facet od dialogów naoglądał się za dużo kiepskich melodramatów albo dopiero skończył staż. Brrr.
Słodki chłoptaś zamiast niebezpiecznego gangstera
Czyli Theo Rossi w roli Shadesa - było-nie było jednej z ważniejszych postaci w serialu. Osobiście mam z Theo straszny problem. Bardzo lubiłam go w Sons of Anarchy i w ogóle jest jednym z moich ekranowych love crushów. Ale oprócz tych sarnich oczu i słodkiej mordki to nie umie ten pan grać, oj nie umie.
W Luke'u Cage'u gra dokładnie to samo, co w SoA. Te same trzy miny na krzyż, te same grymasy, ton głosu. A że w klubie motocyklowym był raczej wannabe gangsterem o czułym sercu, jakoś trudno mi wyobrazić go sobie jako bezwględną prawą rękę budzącego strach Diamondbacka.
Zresztą, puściłabym to mimo oczu ;), gdyby jego czas ekranowy był ograniczony. Ale Shades pojawia się. W prawie. Każdym. Odcinku. I nie robi tam praktycznie nic, oprócz ściągania okularów, zakładania ich z powrotem i snucia się za Cottonmouthem, radną, Diamondbackiem.
To w ogóle kretyńsko napisana postać, bo wsadzona jest do serialu kompletnie po nic. W pierwszych kilkunastu odcinkach miałam jeszcze nadzieję, że okaże się koniem trojańskim posłanym przez Diamondbacka by wykończyć Cottonmoutha. Ale nie! Jego jedyną rolą jest zbuntowanie się przeciwko Diamondbackowi pod koniec sezonu i pożądliwe zerkanie na radną-MILFa. Być może w następnych sezonach scenarzyści lepiej zbudują tę postać, trzymam kciuki.
Słaby superzłoczyńca
Czyli Diamondback. O ile gangster-wannabe, czyli Cottonmouth fajnie w serialu się broni, o tyle Willis Stryker woła za to o pomstę do nieba. W jaki sposób zbudował swoją potęgę handlarza broni i producenta najpotężniejszej amunicji na świecie, skoro zachowuje się jak rozkapryszony 5-latek? Nie potrafię tego pojąć.
Pierwsza część serialu daje jeszcze złudną nadzieję. Diamondback jest w niej szarą eminencją, obserwuje, planuje i przekazuje swoje dyspozycje poprzez Shadesa. W drugiej jego IQ obniża się chyba o 150, w imię bezsensownej rodzinnej wendetty. Kulminacyjnym momentem idiotycznych planów superzłoczyńcy jest strzelanina w Harlem's Paradise. Nie wyobrażam sobie, by tak doświadczony gangster, latami prowadzący naprawdę szemrane interesy, był zdolny do zniweczenia misternego planu otwartą wymianą ognia z jedną policjantką - i to w klubie pełnym własnej obstawy.
Miarka przebiera się, gdy wreszcie dowiadujemy się, czemu złoczyńca tak bardzo chce zguby Luke'a. Gdy usłyszałam finałowy monolog, sprowadzający się do jednego zdania: "tatuś kochał cię bardziej ode mnie!", nogi się pode mną ugięły. To naprawdę da się zrobić lepiej - vide Fisk z Daredevila, by daleko nie szukać.
Wątek miłosny na siłę
Baba, to się musi do wątku miłosnego przyczepić. ;) Przede wszystkim #TeamMisty. Claire niech wraca do Hell's Kitchen, gdzie jej miejsce.
A poważnie, to zupełnie tego nie poczułam. Tej niby-chemii między Claire a Lukiem. O ileż intensywniej działo się, gdy spotykali się ze sobą pani detektyw i Cage - namiętność, nienawiść, strach. Relacja Claire z głównym bohaterem jako żywo przypomina mi relację dwóch przyjaciół. "Brzmicie jak stare małżeństwo", mówi Mercedes Knight i to chyba najlepsze, do czego przyrównać można ich wspólne sceny. Nie zaiskrzyło, ale czy naprawdę musiało?
Ten wątek przecież nie był do niczego potrzebny. Gdyby Claire i Luke zostali tylko przyjaciółmi, mielibyśmy kolejną rzecz, którą serial potrafi pokazać dobrze - platoniczną relację dwóch osób odmiennej płci, naturalną i możliwą. Fabuła by na tym nie ucierpiała, życie toczyłoby się dalej. A ja byłabym trochę mniej zirytowana.